W skrócie:
Aktorstwo: doskonale
dopełniające całości
Czego film uczy: niczego, to
pewne
Czy film jest przyzwoity: w
tym przypadku „przyzwoity” nabiera zdecydowanie na dwuznaczności
Ocena: 4/6
MTV, przybywaj!
Harmony Korine, człowiek który lubi wszystko dziwnie, zrobił
kolejny film. Z dużą promocją i nazwiskami, których Korinowi nikt by wcześniej
w życiu nie przypisał. Do ról czterech głównych bohaterek wybrał trzy gwiazdki
filmów dla młodzieży i swoją 27-letnią żonę (jej nie miałam na myśli w
poprzednim zdaniu). W zwiastunach jest kolorowo, trochę gangstersko, trochę
seksownie. Dokładnie jak w filmie. Tyle, że film pokazuje to wszystko w
rozmiarze XXL.
Mam pewną wizję powstania Spring Breakers. Wg niej Korine
wyszedł na środek ulicy z ogromnym worem na ziemniaki, otworzył go, spojrzał w
niebo i krzyknął: „przybywaj MTV, przybywajcie teledyski wieśniackich raperów,
przybywaj Kalifornio pełna słońca i pieniędzy, ja was skondensuję i pokażę w
pełnej krasie”. Inaczej nie mogło się to odbyć. Reżyser serwuje popkulturę w pigułce. Popkulturę w
najtandetniejszym wydaniu. Tę, w której nazywanie Britney Spears księżniczką
świata jest wyrazem najlepszego smaku, a życie rodem z MTV Cribs to wyżyny
wszystkiego, co może posiadać człowiek na ziemi.
Nie umiemy liczyć, ale umiemy kilka innych rzeczy
Spring Breakers można podzielić fabularnie na dwie części.
Pierwsza z nich jest jak przedruk pamiętnika bardzo nierozgarniętej nastolatki.
Cztery koleżanki mają w życiu jeden cel – wyjechać na wiosenne wakacje, synonim
dzikiej zabawy, słońca i plaży. Marzenie to doskwiera im bardzo. Nie mogą
myśleć o niczym innym, męczą się w swoim mieście (pięknym jak z obrazka, tylko
nieco opustoszałym – przecież wszyscy są już na wakacjach). Codzienne życie to
dla nich najgorsza katorga (nie wiedzieć dlaczego), dlatego muszą koniecznie
wyjechać i odnaleźć siebie na kalifornijskiej libacji. Po kilku
miesiącach wspólnego odkładania pieniędzy okazuje się, ku wielkiemu zdziwieniu
bohaterek, że nie zebrały właściwie nic. Wtedy właśnie postanawiają zdobyć
pieniądze w inny sposób – napadają na bar.
Kiedy są już na miejscu, przeżywają najlepsze dni życia.
Jest seks, są narkotyki i alkohol. Jedna z dziewcząt, bogobojna Faith (Selena
Gomez) określa to wszystko jako wielkie przeżycie
duchowe, które nie powinno się skończyć.
W końcu jednak dziewczyny trafiają do więzienia. I tu rozpoczyna
się druga część opowieści, gdzie bohaterki poznają Aliena (bardzo dobry James Franco) –
książkowego amerykańskiego rapera i gangstera z grillem na zębach, wielką furą
i szerokimi spodniami. W tej części jest jeszcze więcej seksu i przemocy, a
nastolatki dopuszczają się coraz poważniejszych przestępstw.
Co ciekawe, ta wielka impreza odbywa się zwyczajnie bez kaca.
Nie ma kary, nie ma potępienia, są tylko coraz dziwniejsze pomysły.
Na samym szczycie tęczy
Korine ma duże wyczucie w pokazywaniu tego świata, on wie,
że tu nie potrzeba parodii – ta rzeczywistość, której nigdy nie było to
kwintesencja złego smaku niewymagająca dodatków. Tani raperzy jak Ali G epatują
strasznym bogactwem, nastolatki są zbereźne, nagie i naiwne zarazem, a seks w
basenie to najlepsze doświadczenie życia. Reżyser tego świata w ogóle nie
osądza, pokazuje swoje klisze z pozycji niemego obserwatora, tropiciela
dziwności telewizyjnej współczesności. I wrzuca to wszystko w neonowy sos.
Spring Breakers nie jest wybitnym dziełem, ale za to umiejętnym filmem
na miarę naszych głupich czasów. Żenującym i fascynującym zarazem.
fajny opis
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy użyte to było jako metafora, ale główne bohaterki nie wybrały się do Kalifornii, tylko na Florydę :)
OdpowiedzUsuńO, prawdę mówiąc nawet o tym nie myślałam, tylko automatycznie pisałam o Kalifornii jako pierwszym skojarzeniu gorącego wybrzeża. Rzeczywiście to błąd merytoryczny, o kilka tysięcy kilometrów do tego : > Ale niech już tak zostanie. Dzięki za uwagę.
Usuń