niedziela, 21 kwietnia 2013

Patrzcie jaki ze mnie twardziel! – Gangster Squad. Pogromcy mafii (2013, reż. Ruben Fleischer)















W skrócie:
Aktorstwo: każdy z aktorów tak bardzo się starał, a tak bardzo im nie wyszło. Poziom podciągnęła uwodzicielska Emma Stone
Czego film uczy: pieniądze i plejada gwiazd szczęścia nie dają, trzeba też mieć talent
Czy film jest przyzwoity: niestety nie, cienka granica przyzwoitości wobec widza została bezmyślnie przekroczona
Ocena: 2,5/6


Tyle kłopotliwych pytań
W ostatniej recenzji pisałam o dziele wyjątkowo spójnym. Teraz dla odmiany chcę skomentować bardzo dziwny film, dla którego „spójność” to termin z odległej galaktyki.
Gangster Squad to, cóż, jak sama nazwa wskazuje, film gangsterski. Ale w jaki sposób gangsterski? Może to młodszy brat Chłopców z ferajny (1990), a może dalsze powinowactwo z Człowiekiem z blizną (1983)? Hmm, nie? To chociaż coś zabawnego. Błyskotliwy humor jak z Wściekłych psów (1992)? Nie jest to żadne arcydzieło? To może porządny film akcji jak Ostatni sprawiedliwy (1996)? Można wymieniać w nieskończoność i nie znajdziemy w tym filmie żadnych związków z dobrym kinem jakiejkolwiek maści. Ktoś powie – to świetnie, film jest niepowtarzalny, unikatowy. Niestety, w tym przypadku to tak nie działa. Ostatnie dziecko reżysera Rubena Fleischera nie odznacza się również oryginalnością. Jak to możliwe? Sama nie wiem.

Ryan Gosling. To nie kadr z Drive (2011), to Gangster Squad

 











Nie wiedziałam czego spodziewać się po Gangster Squad. Doborowa obsada, ograny temat i reżyser specjalizujący się w komediach. To mógł być klucz. Liczyłam, że Fleischer puści wodze swoim komediowym zapędom i zrobi film świeży, zabawny i łamiący stereotypy kina gangsterskiego. Że zadrwi z ohydnego i miernego patosu Wrogów publicznych (2009).
Zawiodłam się srogo, gdyż reżyser padł ofiarą własnych nieumiejętności. W tym filmie daje się poznać brak decyzyjności i ogólny nieład. Aktorzy nie wiedza jak grać, operatorzy jak prowadzić historię.

Zmarnowany potencjał
Fabułę można streścić w jednym zdaniu: Kryształowy policjant stwarza grupę specjalną, która walczy z potężnym bossem mafii, która zawładnęła Los Angeles. 

Josh Brolin i Ryan Gosling















Pierwsza całkowicie niestraszna scena, podczas której samochody rozrywają przymocowanego do nich biedaka, a jego ciało zjadają potem głodne kojoty, zapowiada komiksową, absurdalną ucztę. Ale potem brak już jakiejkolwiek konsekwencji. Proste gagi przeplatają się ze śmiertelną powagą, strzelaniną, romansem i wzruszającymi scenkami. Jest nienudno, całkiem ładnie i całkiem miałko. Perfekcyjna scenografia nie przemyca klimatu powojennej Ameryki ani kina noir. Trudno powiedzieć, czy  charakteryzacja mafijnego bossa (Sean Penn) jest  bardziej straszna czy śmieszna. Gosling ze swoją bardzo współczesną urodą wygląda jak dyskotekowy przystojniak po solarce, któremu graficy  w postprodukcji  dokleili kapelusik i marynarkę. Przekonujący był jedynie Josh Brolin (w grze i wyglądzie), który starał się grać równo i bezpiecznie. Emma Stone również podciągnęła poziom.

Emma Stone i Ryan Gosling













Gangster Squad to zmarnowany potencjał, miks słabego komiksu z natchnioną opowieścią o amerykańskich bohaterach. Nic nie trzyma się kupy. Nie ma klimatu, nie ma pastiszu, nie ma Nietykalnych (1987). Tyle pieniędzy, tyle wysiłku, a wszystko na marne. Do samiutkiego końca aktorzy nie wiedzieli kogo grają, reżyser cierpiał na cykliczną utratę pamięci, a charakteryzatorzy nie mogli się zdecydować czy są w obwoźnym cyrku, czy na planie wysokobudżetówki.
 

środa, 17 kwietnia 2013

Nie w swojej skórze – Holy Motors (2012, reż. Leos Carax)
















W skrócie:
Najlepsza scena: ostatnie zadanie pana Oscara
Najwyrazistszy charakter: pan Merde
Co w filmie smuci: jego prawidłowa konstatacja
Co w filmie cieszy: świadomość twórcza
Czy film jest przyzwoity: bardzo
Ocena: 5,5/6


Magia współczesnego ekranu
Rzadko widuje się filmy kompletne. Spójne i klarowne, a przy tym intrygujące i pełne sekretów. Holy Motors jest przemyślany od A do Z. Ma klasyczną konstrukcję z wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, a przy tym w niczym nie przypomina żadnego innego filmu, ani żadnej innej historii w ogóle. 
Carax nie oferuje widzowi nic miłego, nic przytulnego – nie daje szansy na identyfikację z bohaterem, nie tworzy punktu odniesienia,  portu, do którego można zawinąć przyglądając się poszczególnym scenom. Jest tylko uczucie niepewności, natłok zmiennych niepodlegających żadnym prawom. Jedyna stała filmu to Paryż – jak malowany z pocztówek z masowej produkcji, ukazywany z turystycznej wręcz perspektywy. Mamy łuk triumfalny, urokliwe uliczki, perły modernistycznej architektury, i secesyjną zabudowę, a w tle majaczą wieża Eiffla i katedra Notre Dame. W ten sposób miasto nie jest punktem odniesienia ani nawet tłem, jest tylko celem wycieczki.

Denis Lavant, Kylie Minogue, a za nimi bajkowy Paryż

 

 









W Holy Motors nie uświadczycie współczesnego wizerunku Paryża. Jest tu silny związek z istotą filmu, który stanowi swoisty hołd dla dawnego kina. I nie tylko oczywiście, ale jest to myśl przewodnia, która prowadzi widza przez cały spektakl. Określenie spektaklu wcale nie jest pomyłką. Carax ukazał teatr życia, zlepek dziwności, które tak naprawdę przypadają w udziale każdemu.

Studium przypadku
W pierwszych minutach filmu reżyser w swojskiej piżamie znajduje magiczne wyjście ze swojej sypialni, otwiera je kluczem ukrytym we własnym palcu i przedostaje się do kina. Eleganckiego kina pełnego szarych, bezrefleksyjnych twarzy. Caraxowi towarzyszą pies i dziecko – ucieleśnienia niewinności. Brzmi jak sen wariata i w istocie tak jest. Tylko jakiego wariata! Z prologu film płynnie przechodzi we „właściwą” historię. Wchodzimy w głąb kinowego ekranu widząc zbliżenie na bulaj i słysząc odgłosy parowca, by w szerszej perspektywie ujrzeć dom, a nie parowiec. Dom nie byle jaki - Villa Paul Poiret pod Paryżem, autorstwa Roberta Malleta Stevensa.

R. Mallet Stevens, Villa Paul Poiret, lata dwudzieste













Z tego domu wychodzi poważny biznesmen, który okazuje się być panem Oscarem, aktorem który nie ma wolnego. Gra bez przerwy, będąc sobą tylko wtedy, gdy zmienia przebranie. Cały czas otrzymuje nowe zlecenia, absurdalne role do zagrania. Oscar zabija, odgryza palce, sprawia przykrość i żebrze bez chwili wahania. Potem umiera i zmartwychwstaje jak gdyby nigdy nic. To wszystko na ulicach Paryża i wśród prawdziwych(?) ludzi. Nie znamy celu tej gry, a pan Oscar robi to rzekomo dla „piękna aktu”. Wożony po mieście ogromną, epatującą bogactwem, białą limuzyną stara się, jak na ironię, wtopić w tłum, odgrywać przekonujące sceny przed nieistniejącymi (albo niewidzialnymi) kamerami.
W odegranych przez pana Oscara rolach dopatrzymy się gangstera–Spidermana, piety w wykonaniu pana Merde - genialnej postaci znanej z Tokyo! (2008), okruchów Łowcy androidów (1982), kustricowskich klimatów i wielu innych zaskakujących rzeczy, by na koniec przekonać się, że nasz bohater kończy dzień pracy w objęciach szympansów na osiedlu miasta ogrodu w Trappes-en-Yvelines autorstwa Henri i André Guttonów. Przerażające.

Uliczny morderca - nowy rodzaj Spidermana












Potem już tylko gadające limuzyny rodem z Aut (2006) Pixara. Jedyne byty, które mają w tym filmie zwyczajne życie.

Piękna tragedia
Francuz analizuje kino i życie z perspektywy odtwórcy, co samo w sobie jest oryginalne. Odtwórstwo to przyziemna sprawa, niechętnie poruszana przez reżyserów, którzy wszak są twórcami i z tematem twórczości wolą się zmierzyć. Carax, kompletny jako twórca, utożsamia życie ze współczesnym kinem, które już tylko odtwarza i produkuje kłamliwe symulakry. 

 

Holy Motors to dojrzała i wnikliwa opowieść wybitnego twórcy. Opowieść, która analizuje życie i kino w niepowtarzalny i zaskakująco trafny sposób. Polecam dla pięknych zdjęć, wspaniałego aktorstwa Denisa Lavanta, muzyki i góry innych rzeczy. Jeżeli macie ochotę zrobić sobie wycieczkę z palcem po mapie Paryża, doświadczyć porządnego kina, wzruszyć się, zaskoczyć, i gorzko zaśmiać, to obejrzyjcie, bo warto.