środa, 6 kwietnia 2016

Wszystkie stany samotności – Lobster (2015, reż. Yorgos Lanthimos)

samotny Colin Farrell

Ocena: 5/6

Najnowszy film Yorgosa Lanthimosa, twórcy kultowego Kła (2009) został niezbyt entuzjastycznie przyjęty przez wielu krytyków. Całkiem niezasłużenie. Dawno nie widziałam kina tak zabawnego, tak absurdalnego i bezpretensjonalnego zarazem. Może niektórzy recenzenci po prostu potykali się o każdą klatkę seansu, poszukując nieskończonych symboli i ich interpretacji. A trzeba było tak zwyczajnie, po ludzku, usiąść wygodnie i dać się rozbawić.
Anglojęzyczny debiut greckiego reżysera opowiada o świecie, gdzie każdy ma obowiązek żyć w związku. Ludzie dobierają się według klucza, w który wszyscy święcie wierzą – musi ich łączyć jakakolwiek cecha wspólna. Słaby wzrok, częste krwawienia z nosa, a może nieczułość. W tej rzeczywistości mit o odnajdywaniu drugiej połówki jabłka przeżywamy ekspresowo, no i niezbyt romantycznie.

Do przodu, do przodu, nakładamy mundury!
Główny bohater, David (świetny Colin Farrell, który specjalnie dla tej roli przyprawił sobie tatusiowaty brzuszek i wiecznie niezręczną minę) znajduje się w patowej sytuacji – jego żona rzuca go, by związać się z innym krótkowzrocznym mężczyzną. W tej sytuacji David zostaje wysłany do ośrodka, gdzie każdy ma czterdzieści pięć dni na znalezienie odpowiedniej towarzyszki lub towarzysza. To całkiem trudna sprawa, bo z pewnych źródeł wiem, że niektórym nie starcza czterdziestu pięciu, ale lat. Konsekwencje niewypełnienia zadania są poważne i nieodwołalne. Każdy nieudacznik zostanie zamieniony w zwierzę gatunku, który uprzednio sam wybrał. W dawidowej krainie są też rebelianci – single żyjący w lesie. Kierują się jednak nie mniej rygorystycznymi zasadami niż pary.  Związanie się z kimś grozi publicznym okaleczeniem. Jednak, jak na ironię, protagonista  właśnie wśród nich odnajduje nową miłość (Rachel Weisz).

czasem trzeba poćwiczyć strzelanie...













Oba światy, w których dane jest funkcjonować Davidowi pełne są kontrastów. I mimo, że pozornie całkiem różne, sterowane są w tożsamy sposób. W hotelu wszystko ma sprzyjać poznaniu nowego partnera. Wspólne posiłki, SPA, bliskość plaży, przyspieszone wieczorki zapoznawcze urządzane z zasuniętymi kotarami w środku dnia, podwójne łóżka w pokojach. Coś tu jednak jest nie tak. Wszyscy „pensjonariusze” muszą nosić obowiązkowy uniform. Poruszają się po korytarzach jak roboty, a swoje charakterystyczne cechy, dzięki którym mogą się związać, ujawniają dopiero w obligatoryjnych wypowiedziach na forum. Zdesperowani i jednocześnie sparaliżowani strachem przed upływającym terminem, nie mogą wydusić z siebie choć jednego błyskotliwego zdania. Nie starają się nikogo zauroczyć, zrozpaczeni chcą oszukać przeznaczenie- udają, że dzielą z upatrzoną osobą taki sam wyróżnik. Jedni dają się oszukać, drudzy zrobią wszystko by wytropić kłamstwo. W lesie zaś, do którego David ucieka w poczuciu beznadziei, nie jest wcale inaczej. Każdy singiel wdziewa taki sam płaszcz przeciwdeszczowy i całymi dniami szkoli się z innymi jak uciekać przed myśliwymi. Staje się częścią stada, w którym każdy musi jednocześnie pozostać samotnikiem. W każdej sytuacji. Jak ogłosiła Samotna liderka (Léa Seydoux): Tańczymy sami. Dlatego gramy tylko muzykę elektroniczną.


... żeby móc pojechać na polowanie












Wymyślmy własną grę
Charakter obu tych miejsc doprowadza do rezultatów zupełnie odwrotnych niż zamierzone. David nie potrafi znaleźć towarzyszki w hotelu, jednak błyskawicznie odnajduje ją w lesie. Lecz ich miłość jest całkowicie nietypowa. Łączy ich krótkowzroczność, a jak okazuje się później – dzieli wszystko inne. By tajnie się ze sobą komunikować wymyślają kuriozalny system znaków. Paradoksalnie, mogą się cieszyć sobą tylko wtedy, kiedy przyjmują obowiązek udawania pary.
Lanthimos konstruuje w Lobsterze rzeczywistość z jednej strony absurdalną, z drugiej zaś bardzo przejrzystą. Długa lista nakazów,  zakazów i kar przedstawionego świata składa się w spójną grę, pozwala wręcz stworzyć drzewo decyzyjne dające jasną odpowiedź na każde nurtujące pytanie. Tym drzewem podąża David aż do końca filmu. Czy nie takiego świata byśmy chcieli? A może taki już sobie fundujemy, wypełniając psychotesty w tygodnikach i czytając rubrykę „sprawy sercowe” w horoskopie.

a po wszystkim można samemu stać się zwierzyną













Podano do stołu
Reżyser już w Kle dał się poznać jako kowal dziwaczności. Tajemniczej, wciągającej i odpychającej zarazem. Jednak w Lobsterze poszedł o krok dalej. Podczas gdy wcześniej przedstawiał absurdalność w postępowaniu jednostek, teraz przeniósł ją na całe społeczeństwo. Ludzie w filmie Lanthimosa bezkrytycznie przyjmują narzucone im kryteria. Nie buntują się nawet kiedy nie są w stanie ich spełnić, wtedy po prostu uciekają i poddają się nowym. Apatyczni snują się, czy to po hotelu, czy po lesie, prowadząc zdawkowe, mechaniczne rozmowy. Postacie są jednak utkane tak, że w swojej pozornej bezbarwności przyciągają i bawią, każda w inny sposób. Główny bohater zaś jest w tej opowieści typowym everymanem – służy temu, abyśmy razem z nim mogli poznać ten niedorzeczny świat.

Czy byliście kiedyś w takim momencie swojego życia, w którym nie marzyliście o niczym innym, jak stać się, dajmy na to, homarem? Ja nie. Ale za to miałam taki moment, w którym nie marzyłam o niczym więcej, jak o zjedzeniu homara, bo oglądanie to za mało. Tak zabawnego, błyskotliwego i ironicznego filmu nie widuje się często. W Lobsterze chce się chłonąć każdą minutę seansu. Przy takich dziełach powinno się stawiać międzynarodowy znak jakości, jak gwiazdki Michelin na przykład. Bo to naprawdę było pycha.


sobota, 1 marca 2014

Szybki cykl oskarowy - Wilk z Wall Street


Leonardo DiCaprio i Martin Scorsese na planie Wilka














Ocena: 4/6

To chyba film, o którym mówi się najwięcej w kontekście Oscarów. Widzieli go wszyscy, reżysera znają wszyscy i odtwórcę głównej roli również. Sława Wilka z Wall Street jest o tyle interesująca, że jest dowodem połączenia dwóch wielkich talentów – handlowego i artystycznego. Jeszcze ciekawsze w świetle tytułu jest to, że film nie jest ani o wilku, ani z Wall Street, ale to już pominę milczeniem.

Jonah Hill i Leonardo DiCaprio














Martin Scorsese to człowiek, który zna się na biznesie, a przy okazji jest świetnym reżyserem. Pomyślał więc: jak zrobić film na wysokim poziomie, a jednocześnie przyciągnąć tłumy do kin? Przesadzić oczywiście, przesadzić.  Wtedy wszystko staje się niejednoznaczne. Tym, którzy lubią pustą rozrywkę zaserwował więc niekończący się teledysk pełen narkotyków, seksu i golizny. Dla tych, którzy mają zgoła te same upodobania, ale się do nich nie przyznają, stworzył drugie dno swojej opowieści. A całej reszcie dał twardy orzech do zgryzienia.
No bo w istocie, Wilk jest nużący. Tak samo jak oglądanie przez trzy godziny zapętlonego klipu. Chyba, że naprawdę kochamy tę piosenkę.
  
Zwyczajny dzień w firmie Belforta












Film jest oparty na historii Jordana Belforta (Leonardo DiCaprio), maklera, który w nielegalny sposób dorobił się ogromnej fortuny i szybko ją stracił. Wilk jednak nie jest klasyczną opowieścią o upadku oszusta, ale o tym jak on się bawi. A robi to zawsze i wszędzie i w mało wysublimowany sposób. Razem ze swoimi przygłupimi kumplami wciąga kreskę za kreską, zamawia prostytutkę za prostytutką, a przy okazji lwa do biura. I tak całymi latami. Orgie są poprzetykane scenami-gagami. Raz śmiesznymi do granic absurdu, a raz całkiem przeciętnej klasy. W tej konstrukcji film Scorsese przypomina popową piosenkę, gdzie główną rolę gra powtarzany w nieskończoność refren (ta cecha przywodzi na myśl Spring Breakers, o którym pisałam w zeszłym roku). Słyszymy go wszędzie i tak często, że w końcu wchodzi nam do głowy i mechanicznie go nucimy jednocześnie nienawidząc z całego serca.
Reżyser w taki sposób tworzy film dwuznaczeniowy, który w jednej warstwie bawi odnosząc się do najniższych pragnień, a w drugiej budzi odrazę, uświadamiając płytkość i beznadzieję. Bo przecież życie Belforta ukazane przez Scorsese to żałosna wersja high life’u, największe marnotrawstwo potencjału i czasu.















Wilk z Wall Street to film, który udowadnia, że jego reżyser z rewelacyjnego rzemieślnika przeobraził się w świadomego artystę, który perfekcyjnie operuje obrazem i dźwiękiem. Warstwa muzyczna, jak w każdym jego filmie (nigdy nie zapomnę Scorsese, że to on odkrył dla mnie Dropkick Murphys w Infiltracji), jest idealnie dopasowana.
A teraz kwestia, którą koniecznie trzeba poruszyć – aktorstwo. Choć uważam Leonardo DiCaprio za rewelacyjnego aktora, to ostatnimi czasy wybiera śmiertelnie poważne role, które zamykają go w ramy hollywoodzkiego przeciętniaka. Wyjątkiem był Django (moja recenzja sprzed roku). Ale cóż znaczy jeden film w obliczu serii bardzo nieciekawych kreacji (Wielki Gatsby, Wyspa tajemnic, Incepcja)? W Wilku DiCaprio gubi się, zdaje się po raz pierwszy nie nadawać z reżyserem na tych samych falach. Gra niepewnie i niekonsekwentnie. To zdecydowanie nieoscarowa rola. Konwencję czuje o wiele lepiej Jonah Hill, również nominowany.
Na miarę Oscara jest za to jeden niezapomniany epizod człowieka o dziwnym nazwisku. Matthew McConaughey naprawdę trzyma formę. Rok 2013 to jego rok!
Obejrzyjcie więc Wilka, skoro go jeszcze nie widzieliście, chociażby tylko dlatego:



poniedziałek, 24 lutego 2014

Szybki cykl oskarowy - Zniewolony


Reżyser Steve McQueen i Lupita Nyong'o















Ocena: 4,5/6

Steve McQueen to czarny reżyser, który dotychczas nie tykał spraw czarnych. Jakkolwiek by to nie brzmiało, zdolny Brytyjczyk przed Zniewolonym. 12 Years a Slave nakręcił dwa filmy: Głód (2008) o członkach IRA w irlandzkim więzieniu i Wstyd (2011) o seksoholiku z Nowego Jorku. Zniewolony różni się diametralnie od swoich poprzedników. Wpisuje się w hollywoodzką stylistykę i jest też bardziej przystępny tematycznie. Z tak skrojonym filmem McQueen idealnie wpasował się w nurt popularny i sięgnął po oskarowe nominacje. Jednocześnie spektakularnie zamyka swoją filmową trylogię cierpienia. Bo Zniewolony, choć stworzony pod gusta szerokiej publiczności, jest filmem wybitnym. Przejmującym i świetnie skonstruowanym, nie mającym wyciskać łzy, a raczej walić obuchem po głowie.

Solomon i jego rodzina w Nowym Jorku

















Jest rok 1841 – dwadzieścia lat przed wojną secesyjną, Stany są podzielone w kwestii niewolnictwa i nie tylko. Solomon (wspaniale wyważony Chiwetel Ejiofor) jest wolnym Murzynem i wirtuozem skrzypiec, wraz z rodziną mieszka w Nowym Jorku i cieszy się z dostatniego życia. Pewnego dnia zostaje porwany i, jak tytuł wskazuje, na dwanaście lat zostaje niewolnikiem pracującym na plantacjach.
McQueen ujął temat niewolnictwa od nieznanej strony. Ukazał utratę wolności, a nie ścieżkę ku jej uzyskaniu. Historia Solomona jest tym wyrazistsza, że przypomina niewolnictwo współczesne. Zniewolenie jest o wiele bardziej tragiczne, gdy znamy smak wolności. A film ma tym mocniejszy wydźwięk, że jest oparty na faktach. Solomon Northup istniał naprawdę i spisał swoje przeżycia.
 
Michael Fassbender coś knuje















Smutne piękno filmu podkreślają melancholijne krajobrazy Południa i niejednoznaczne kadry. Mocną stroną Zniewolonego jest również doborowe aktorstwo. Chiwetelowi Ejioforowi szczerze życzę statuetki. Należy nagradzać pokorę i smak, a ta kreacja jest najlepszym odzwierciedleniem tych wartości. Świetni jak zawsze są też Paul Dano i Benedict Cumberbatch. Michael Fassbender zaś zdawał się być zazdrosny, że tym razem show nie należy tylko i wyłącznie do niego. Jego napuszona interpretacja mocno mnie drażniła. Widocznie nie jest prawdą, że najłatwiej grać charaktery wyraziste.

Lupita Nyong'o
















Film McQueena mimo hollywoodzkiego blichtru jest zdecydowanie warty polecenia. Według mnie Zniewolony nie jest jedynie opowieścią o cierpieniu. Jest etiudą strachu. Przed stratą, śmiercią, dźwiękiem, słowem i drugim człowiekiem.