wtorek, 26 lutego 2013

Performer, czyli Dawicki w Poznaniu



fot. K PICTURES, źródło: www.facebook.com/ArtStationsFoundation
















Bóle sztuki współczesnej
Stworzona w galerii Art Stations w Starym Browarze ekspozycja prac „Oskara Dawickiego i przyjaciół” to porządna wystawa  bardzo dobrego artysty. Czy raczej wokół bardzo dobrego artysty. W realizacji wystawy, jej estetyce i organizacji znać dotyk prywatnej ręki. Nie żeby była to uszczypliwość w stronę publicznych galerii, ale jakoś tak samo się układa zazwyczaj.


Poster promujący wystawę




















 
Miałam jednak zaprawdę wielkie szczęście, że opis wystawy na stronie galerii http://www.artstationsfoundation5050.com przeczytałam dopiero po wizycie w Art Stations. Opis ten bowiem, a przynajmniej jego początek, jest pretensjonalny, nieco bełkotliwy, nieprzystępny. I może jest sporne, czy opis wydarzenia artystycznego koniecznie musi być przystępny, lecz pozostałych cech z mojej wyliczanki powinien się wystrzegać za wszelką cenę. Zresztą przeczytajcie sami:

Oskar Dawicki urodził się w 1971 roku na Kociewiu. Posługuje się metodami sztuki konceptualnej i performansu, aby reaktywować postromantyczną figurę twórcy zarażonego egzystencjalnym bólem istnienia. Uprawia ponowoczesne dzieło totalne, w którym sztuka i życie zlewają się w jedno: ciąg mniej lub bardziej spektakularnych klęsk i drobnych codziennych porażek prowadzących do ostatecznej wielkiej przegranej – śmierci.”

O matko z córką. Wszyscy rozumiemy i w sumie nawet przytakujemy. Tylko why so serious? A tymczasem artyści i galerzyści narzekają, że człowiek współczesny współczesnej sztuki nie rozumie i rozumieć nie chce (może dlatego dokoptowali tam tego nieszczęsnego Malczewskiego, ale o tym później).

I o to chodzi
Jednak sama wystawa jest jak najbardziej przystępna, a przynajmniej wzbudzająca ciekawość. Inicjały- trutka na szczury usypana w różnych miejscach w litery OD  spaja całą wystawę w sposób oczywisty i genialny zarazem. Przypomina też, żeby mieć się na baczności, być czujnym wobec tego, co prezentuje Performer.


fot. Bartek Buśko, źródło: www.dwutygodnik.com















Wystawa jest niewielka. I bardzo dobrze. Trzy sale, w których rozgrywa się cała zabawa są oszczędne w formie, lecz w każdej z nich jest praca, która przyciąga uwagę szczególnie. Pierwszy poziom – Cmentarz artystów to misz masz dygresji o śmierci, a nawet nie tyle o samej śmierci, co o formach, które jej towarzyszą. Mamy kupę nagrobków- cynicznie i poważnie na zabój, świetne wideo Płaczki, które nawet najbardziej świadomego widza wpędza choć na chwilę w zakłopotanie. A nade wszystko krótki, acz treściwy urywek z filmu Performer, hipnotyzujący groteskowością z refleksyjnością na przemian.
Drugi poziom – Sztuka i film, to bardzo umiejętnie rozegrana sala, gdzie w kompletnej ciemności  wymowny wideo-tryptyk Dawickiego otaczają portrety (z kolekcji G. Kulczyk- wiadomo) różnej maści – od Abakanu do przemijającego Opałki. Jest wzniośle, estetycznie, na poziomie. Tylko autoportret Malczewskiego wisi jakoś tak od czapy. Mnie trochę dezorientuje, wygląda jak smaczna przynęta rzucona na pożarcie „krytykom” sztuki bardzo współczesnej – ku pokrzepieniu polskich serc.


fot. Anna Kamińska, źródło: www.facebook.com/ArtStationsFoundation















Trzecia sala- Muzeum Oskara Dawickiego - poświęcona, pozornie tylko, Performerowi, jest pięknym zwieńczeniem całości. Najbardziej frapująca i atrakcyjna. Bardziej jak plac zabaw, wciągające widowisko. To znaczy- efekt osiągnięty. Kompozycyjnie i znaczeniowo. „Aleja gwiazd” w gnoju, znany i lubiany Bałwan cytatów, czy oprawiona w ramki praca magisterska o Dawickim, a w samym centrum Miejsce w sercu – góra klatek dla ptaków, mieszczących tylko jednego ptaka, do tego wypchanego. Ironicznie, a może nawet cynicznie. Kim się bawi Performer – widzem, czy samym sobą?

fot. Anna Kamińska, źródło: www.facebook.com/ArtStationsFoundation















Żaden tam romantyk
Od czasu, kiedy obejrzałam wystawę Damiena Hirsta w Tate, widziałam już tylko nudne wystawy. A może raczej – mało przyciągające. Z Performerem było inaczej. Nie twierdzę bynajmniej, że Dawicki jest polskim Hirstem. Jednak taka moja refleksja świadczy, że w pewien sposób polski artysta jest bliski Hirstowi – ma widowiskowe zacięcie.
Dawicki twierdzi uparcie, że jest romantykiem. Nie sądzę. Dla mnie to jego stwierdzenie ma wymiar sarkastyczny, a poprzez samonarzucające się porównanie z niedawną wystawą Hirsta, moja opinia przybiera bardziej namacalnych kształtów. Oskar Dawicki to artysta na światowym poziomie, który nie tworzy, zdaje się, sztuki dla sztuki.
 

środa, 20 lutego 2013

Django Unchained, czyli zastój Tarantino

















W skrócie:
Najlepszy aktor filmu: Leonardo DiCaprio
Najgorszy aktor filmu: Kerry Washington
Co w filmie smuci: wyeksploatowany aktorsko Christoph Waltz
Co w filmie cieszy: ząb na sprężynie
Czy film jest przyzwoity: tak
Ocena: 4,5/6


Artysta czy rzemieślnik
Q. Tarantino już nie zaskakuje, raczej proponuje co rusz to samo menu w restauracji z innym wystrojem. A owo menu zapewnia: absurdalne rekwizyty, wielu czubków, a jeszcze więcej krwi,  degrengoladę, widowiskowość, świetne kostiumy, dużo humoru i marginalne role kobiece. Brzmi dobrze, bo jest dobrze. Ale mogłoby być lepiej, bo talent Quentina jako reżysera i scenarzysty jest ogromny. Dotychczas Amerykanin zawsze choć trochę zadziwiał –  pozytywnie czy negatywnie, to nie miało większego znaczenia. Znaczenie miały jego filmowa energia i pewnego rodzaju twórczy nonkonformizm. Cztery Pokoje zaskoczyły, Kill Bill zaskoczył, a nawet Bękarty Wojny. Nie Django. Najnowszy film Tarantino to komercyjna (a jakże!) komedia absurdu, w którym to reżyser czuje się jak ryba w wodzie.


Mam jednak wrażenie, że pomysłów zabrakło, a raczej były one bezczelnie kopiowane. Mimo, że oglądałam "western", to cały czas widziałam Bękarty Wojny. Ta sama stylistyka. To samo bazowanie na idiotycznych rekwizytach typu ząb na sprężynie i drink w kokosie. Ten sam Christoph Waltz, który zdaje się, że utkwił  na dobre w odgrywaniu charakteru, który stworzył kilka lat temu. 














Chodzi o to, by się dobrze bawić
Ten kolorowy miszmasz współczesności z historią, groteski z dramatem porywa widza. Jednocześnie trochę dziwi, bawi, ale już nie zaskakuje – Balladyna na motorach była kilkadziesiąt lat temu. Traktowanie historii po macoszemu, czy jako przyczynku do stworzenia jakiejś opowieści to numer stary jak świat. Świadomy kicz, w który twórcy wpychają dużą dawkę rozrywki zawsze się sprawdzi, zwłaszcza w dobrym wydaniu. A Tarantino proponuje wiele: najlepszych aktorów, świetne zdjęcia, ciekawą historię i rewelacyjną muzykę podkreślającą kampowy charakter filmu.
Dezynwoltura reżyserii sprawia, że i widz czuje się lekko i niezobowiązująco,  na przemoc i śmierć reaguje śmiechem. Nic nie oburza - wszystko bawi. I bardzo dobrze, bo ten film służy tylko i wyłącznie rozrywce. Zaserwowanej w najlepszym (prawie) wydaniu. Większość tylko nie zauważa, że reżyser szydzi z nas i z siebie, ludzkości i jej braku - obojętnie w jakim czasie i obojętnie w jakim miejscu.


 












Aktorzy, aktorzy i jeszcze raz aktorzy
Rozrywkowy geniusz filmu tworzy przede wszystkim ekipa aktorska. Najbardziej zaskakuje Leonardo DiCaprio, który stworzył genialną kreację mendy i idioty. Mam nadzieję, że teraz Leo trochę częściej będzie w filmach bawił niż przerażał (poważnymi na śmierć rolami w poważnych na śmierć produkcjach - dokładnie tak, produkcjach), bo ma do tego ogromny talent.
Wiedziałam za to, czego się spodziewać, kiedy w obsadzie zobaczyłam Ch. Waltza. I niestety miałam rację. Mnie Waltz już nie bawi jak niegdyś, jego cwaniackie kwestie wygłaszane z tą samą manierą nie robią większego wrażenia.
Jamie Foxx bardzo dobrze zagrał głównego protagonistę- mocnego, prawdziwego i szczerego. Jednak najbardziej wyrazistą postać stworzył S. Jackson. Stephen to najstraszliwsza i zarazem najbardziej tragiczna postać w Django.

Stephen i roznosząca go duma













U Tarantino role kobiece są najczęściej marginalizowane, a w Django jest to nad wyraz oczywiste. Jedyna bardziej znacząca rola kobieca to Brunhilda odgrywana nijako przez K. Washington. Chociaż z drugiej strony – jaka rola, taka i gra, więc chyba musiało być bezpłciowo.
Django to zabawna opowieść nie o miłości, ale o tym, że pieniądze mogą wszystko – znieść nienawiść, butę i pozyskać przyjaciół. A wysoki budżet pomaga stworzyć dobry film.