środa, 31 lipca 2013

Spokojnie, to tylko śmierć - filmowa krwawa wyliczanka




Na planie Grindhouse. Planet Terror, Robert Rodriguez





















Piła mechaniczna, sztuczne kończyny, mózg na ścianie, ludzkie mielone, roztrzaskana czaszka, wypadające gałki oczne, kanibalizm i strzał za strzałem. O boże, jakie to piękne!

Trudno jednoznacznie określić, skąd i kiedy to wszystko się wzięło. Dlaczego czołowi reżyserzy zechcieli zagarnąć przestrzeń kina eksploatacji i zatęchłych korytarzy wypożyczalni wideo? Czas postmoderny sprawił, że wartość masowego śmiecia stała się nie do przecenienia, a trudna do zdefiniowania kategoria kampu (zamierzonego kiczu) przygarnia wszystkie swoje potencjalne dzieci.

Codzienność śmierci, przemoc i bardzo głupie dialogi era VHS-ów przyniosła w nadładunku. Co prawda zamiłowanie do przesady w złym smaku istniało od zawsze, a pożywkę w nim znajdowały kolejne formy przekazu, poczynając od żółtego dziennikarstwa i zahaczając o niskobudżetowe filmy początku XX wieku. Jednak to grindhousowe twory Jacka Hilla i późniejsze niedobitki klasy B zmierzchu lat 80., takie jak Hands of Steel (1986), czy Amerykański łowca (1988), kiedyś będące wstydliwą przyjemnością, dziś są bardzo modne, a wręcz kultowe. W Polsce stoją w jednym szeregu z wszechobecną stylizacją PRL-owskiej estetyki i stanowią ten sam rodzaj uwielbienia dla dziwności wszelkiej maści. Przyszło mi na myśl porównanie tych dwóch zjawisk, bo ich genezy tworzą dziwny ciąg następstw. W pokomunistycznej Polsce era VHS-ów była tym bardziej wyjątkowa, że przyszła nagle i bez ostrzeżenia, zachłystując starych i młodych mityczną magią amerykańskości.

Hands of Steel












Powracając do tematu przejmowania stylistyki urokliwych gniotów przez kino światowe warto wspomnieć, że najpierw było zawłaszczenie w duchu „na poważnie” i wysokobudżetowym wydaniu, np. Szczęki (1975), a potem z komediowym zacięciem Kina Nowej Przygody: Poszukiwacze zaginionej Arki (1981). W latach 90. zaczęło się i trwa do dziś zawłaszczenie postmodernistyczne (też najczęściej wysokobudżetowe). Reżyserzy wybierają i przebierają w różnych fortelach. Raz prezentują kalkę kina klasy B, a raz zapożyczają z niego drobne smaczki – podniosłą narrację, pretensjonalność, sztuczne moralizatorstwo, a przede wszystkim nieuzasadnioną brutalność.

Poszukiwacze zaginionej Arki













Jedną z ciekawych oznak ewolucji kina przemocy jest filmografia Wesa Cravena. Czołowy twórca horrorów i slasherów bardzo świeżo mrugnął okiem do widza kręcąc Krzyk (1996). Jego wiele wcześniejszy Koszmar z ulicy Wiązów (1984) dziś traktowany trochę pobłażliwie, kiedyś niesamowicie przerażał. Krzyk za to, parodiując własny gatunek, miał spełniać całkiem inną rolę. Naturę filmu zdradza dialog mordercy z jedną z bohaterek:
-Czemu nie oglądasz strasznych filmów? Zbyt przerażona?
-Nie, tylko po co je oglądać? Wszystkie są takie same: jakiś głupi morderca goni dziewczynę z dużymi cyckami, która nie potrafi grać i zawsze biegnie w górę po schodach, zamiast uciekać do drzwi. To obraźliwe.

Tak, to rzeczywiście obraźliwe. Na szczęście hektolitry krwi to dla współczesnego kina częsty sposób na ucieczkę od zadęcia i realizmu, a przede wszystkim wszechobecnej miałkości. Zejście śmierci z piedestału to okazja do naprawdę dobrej zabawy.

Krzyk










I w tym momencie pozycja obowiązkowa, Martwica mózgu (1992). Drugi film Petera Jacksona, to niekwestionowana klasyka kina gore, a raczej szczególny dla niego hołd. Według wielu stanowiący czarną plamę w filmografii Nowozelandczyka horror to niepowtarzalny zlepek straszliwego aktorstwa, zombie, szczuromałpy, budyniu i reminiscencji Psychozy (1960). Szczęśliwie nie pozostaje on osamotniony w swoich dewiacyjnych upodobaniach. Europejski horror komediowy O miłości i o śmierci (1994) zebrał z kolei już pełen pakiet ukochanego kiczu. Jest grabarz, masakra zombie, seks na cmentarzu i refleksyjne zakończenie.

Martwica mózgu











 
Jednak twórcą, który o kinie klasy B wie wszystko i konsekwentnie swoją tradycję kiczu realizuje, jest Robert Rodriguez. Dość wspomnieć o strzelających futerałach z Desperado (1995), masakrze wampirów w przydrożnym barze z Od zmierzchu do świtu (1996), czy jelicie służącym jako lina w Maczecie (2010). W którymś momencie ścieżki Tarantino i jego wiernego kompana rozeszły się, tym bardziej dając do zrozumienia, że Rodriguez ogranicza się do nakładania sentymentalnych kalek, podczas gdy ten drugi kinem eksploatacji tylko się wysługuje.

Po drodze na ścieżce świadomie złego gustu natrafić można również na japońskie Battle Royale (2000) Kinji Fukusaku, gdzie w świecie przyszłości dorośli znajdują genialny sposób na okiełznanie buntujących się nastolatków: wysyłają ich na bezludną wyspę i skazują na śmiertelną walkę do ostatniego. A to wszystko z rozmachem i w komiksowej stylistyce. Rozmachu nie brakuje też innemu filmowi, na widok którego wszyscy się krzywią, a niemal wszyscy go widzieli. Mowa o Hostelu (2005), który bierze udział w konkursie na najobrzydliwszy film w historii. W nim Słowacja to najgorszy możliwy cel podróży, a bogacze to sadyści. Ten gatunek najwyraźniej rządzi się własnymi prawami.
 
Battle Royale













Jednak najciekawsza kategoria filmów to te, które pozyskują widownię dwóch maści: zarówno tę odbierającą tylko realistyczną warstwę opowieści, jak i świadomą jej subtelnego pastiszowego podtekstu. W dobie Internetu bardzo łatwo można się o tym przekonać, czytając wypowiedzi fanów, którzy wychwalają pod niebiosa wielką mądrość i moralizatorski wydźwięk filmu, lub opisują jak rzewnie płakali na danym seansie. Na seansie zbrodni i padających jak muchy ciał.

Jeden z bardziej soczystych przykładów takiego kina to krwawa Kalifornia (1993), właściwie jedyny dobry film w karierze Dominica Seny. Stylizowane kino drogi z morderstwami w tle i durnowatą narracją z offu w wykonaniu Duchovnego to nic więcej jak zabawa konwencjami. Każda z czterech postaci Kalifornii jest hiperbolizowana, przez co temat zbrodni nabiera co najmniej niejednoznacznego charakteru. Tak samo niedoceniony Krwawy Romeo (1993), który na początku seansu zdaje się być hollywoodzką chałą, w kolejnych minutach odkrywa swój pastiszowy potencjał, bawiąc się stylistyką kina noir i grindhouse, dyskretnie parodiując przy okazji wysokobudżetowe kino sensacyjne. O ilości krwi nie muszę pisać, tytuł mnie łaskawie wyręcza.

Krwawy Romeo














Bardziej czytelne w swojej dwubiegunowości jest Fargo (1996), wyśmiewające bardziej małomiasteczkową mentalność niż konwencje filmowe. Jednak i w tym przypadku twórcy wodzą widza za nos, twierdząc na początku, że ich historia jest oparta na faktach. Na końcu zaś zaprzeczają temu stwierdzeniu pisząc, że wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Tylko najwytrwalszym szpiegom napisów końcowych jest dane tę informację ujrzeć. I tu zdziwienie: w takim razie nikt tak naprawdę nikogo nie przemielił w rębaku do drewna pozostawiając jedynie skarpetkę?

I wreszcie Drive (2011) Refna, smakowity kąsek dla wszystkich wielbicieli kina, muzyki i kiczu lat 80. Wszystkie te elementy zostały tak świadomie zastosowane i zaaplikowane w niemalejącej dawce, że aż trudno nie wyjść z podziwu. Szybkie samochody, niemrawi bohaterowie, kamienne twarze, długie minuty niezręcznej ciszy, złota kurtka ze skorpionem, a przede wszystkim najbardziej chore następstwo scen, jakie dane mi było widzieć: eteryczny pocałunek w windzie ukoronowany rozbiciem czaszki na miazgę. Tak świadomie, tak mistrzowsko, tak absurdalnie.

Fargo












Trochę inna historia to Urodzeni mordercy (1994) Olivera Stone’a, który otwarcie krytykuje współczesny świat i wydaje się dostrzegać tylko złą stronę postmodernistycznej papki, jednocześnie serwując ją widzowi.

Tytułów pojawiło się wiele, tymczasem filmów w reżyserii Tarantino brak. No i już nie będzie. Nie jest tajemnicą, że Tarantino to przykład flagowy dla tematu „krew w kinie”. Bardzo wyrazisty i już mocno wyeksploatowany przez krytyków, nadający się zresztą na osobny tekst. Wszyscy znają, prawie wszyscy lubią. Dlatego laur pierwszeństwa w moim tekście przekazałam innym twórcom i filmom, które wpisują się w postmodernistyczno–kampowy, śmiercionośny zawrót głowy. I tak prześlizguję się ciągle obok reżysera Pulp Fiction (1994) wymieniając filmy Rodrigueza i Rotha, a nawet Urodzonych morderców, co i tak dobitnie pokazuje, jak ogromny wpływ na kino ostatnich dwóch dekad miała jego fascynacja kiczowatymi filmami.

Urodzeni mordercy














Może to wszystko zbyt wiele. Teen slashery, japońska sensacja sci-fi, Hostel, Rodriguez, kino gore i na dokładkę Oliver Stone. Filmy złe, dobre i wybitne, o których nie można powiedzieć, że mają takie same korzenie, bo każdy z nich wyrasta z innych stylistyk i pobudek. Ale te wszystkie rzeczy, to pomieszanie z poplątaniem jest objawem współczesnego kina naciągającego podszyty ironią zły smak do granic absurdu. Tu śmierć jest przypadkowa, bezcelowa, a przy tym nieuchronna i stanowi tylko środek, lub skutek uboczny. To wspaniale obrzydliwy miszmasz, którego część przyczynia się do ciągłego przedefiniowywania współczesnego kina.

4 komentarze:

  1. Zważywszy na fakt, że Tarantino jest autorem scenariusza urodzinych morderców to ciężko powiedzieć o pominięciu go w tym tekście;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie w tym rzecz, że nie jest: > Pierwotny scenariusz był jego, nie spodobał się jako całość i był tak mocno przekształcony, że już nie jemu przypisuje się autorstwo scenariusza (tajemnicą poliszynela jest, że Tarantino i dzisiaj ma wielkie kłopoty z gramatyką i ortografią w swoich scenariuszach, a wystarczy sobie wyobrazić jak mogło to wyglądać na początku jego kariery). Wielu pisze, że bardzo mocno widać rękę Tarantino w mordercach, ale moim zdaniem tylko stylistycznie (co na pewno wynikało z "krwawego" i abstrakcyjnego pomysłu), a przekaz się zmienił na taki typowo stone'owski.
      Filmy stricte autorstwa Tarantino pominęłam, ale tak jak napisałam, wymieniłam wielu, którzy się nim posiłkowali: Rotha (Hostel współprodukował Tarantino właśnie), Rodrigueza (to oczywiste) i również Urodzonych morderców - pierwszą styczność Tarantino z Hollywood. Sądzę, że jest duża różnica pomiędzy pierwotnym pomysłem a scenariuszem.
      Dzięki za komentarz: >

      Usuń
  2. W sumie racja, w tym wywiadzie ( http://www.break.com/video/quentin-tarantino-on-opie-anthony-265456) Tarantino mówi: " I didn't want to be my name on it"

    btw ciekawy wywiad

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Własnie to miałam na myśli, ale pierwszy raz słyszę, że był aż tak wkurzony: P Dzięki za link.

      Usuń