niedziela, 3 marca 2013

Mistrz, czyli wyczucie i smak

















W skrócie:
Najlepszy aktor filmu: Joaquin Phoenix
Najgorszy aktor filmu: Philip Hoffman – gra wyborna, ale traci koloryt przy duecie z wyrazistym Phoenixem
Co w filmie smuci: mimo wszystko- Aż poleje się krew było lepsze
Co w filmie cieszy: szczera opowieść o nieszczerych ludziach
Czy film jest przyzwoity: o tak
Ocena: 5/6


Dziwna krytyka
Najnowszy film Paula Andersona przyjmuje morze krytyki ze strony niezadowolonych widzów, czy nawet fanów  Aż poleje się krew. „Pusty”, „brak treści”, „nudny”, o niczym”, „przerost formy nad treścią”. Bardzo dobrze znam te zarzuty i wiele filmów, które na takie epitety zasługują, ale to na pewno nie jest jeden z nich.


 









Mistrz to dojrzała krytyka Stanów w ogóle (jak nie całego cywilizowanego świata), nie tylko tych powojennych. W zeszłym roku było kilka filmów, które również próbowały się zmierzyć z tym tematem, ale raczej z marnym skutkiem. Flagowym przykładem jest Killing them softy czcza, pretensjonalna  zabawa ze śmiertelną powagą w tle (te urywki z kampanii prezydenckiej – prawdziwa pseudointelektualna katorga). Ale to wszystko nic, gdyby chociaż ten film był zabawny. O nie, nie był.
Jednak na szczęście recenzja mówi o dobrym dramacie dobrego reżysera. Przyznaję, że Aż poleje się krew jest jednym z moich ulubionych filmów, więc byłam bardzo ciekawa Mistrza. Pomiędzy obiema produkcjami widzę wiele podobieństw. Anderson opiera swoje historie na wyrazistych duetach aktorskich i kontrastujących postaciach. A nade wszystko opowiada o samotności ludzi, którzy nie potrafią się przystosować.













Dwie planety
W Mistrzu te dwie osobowości to Freddie i Lancaster. Ten pierwszy to człowiek wybrakowany i prymitywny, który jak zwierzę podąża za swoimi instynktami, nie potrafi pohamować nałogów i odnaleźć się w powojennym świecie. Lancaster w dobrotliwym tonie  nazywa Freddiego bestią czy zwierzęciem. Wykorzystuje jego słabości, czyniąc z Freddiego swoją maskotkę, ślepego i bezmyślnego orędownika duchowego ruchu. Sam Lancaster jest, wbrew pozorom, bardzo słaby, targany pokusami i niepewnością. Prawdziwą szarą eminencją jest jego żona, grana ze smakiem przez Amy Adams.
Film Andersona to zderzenie sprzeczności: bogactwa z ubóstwem, wyrachowania z nieświadomością, mary z rzeczywistością. Jego charakterystyczną cechą jest znamienna dla snu fragmentaryczność. Według mnie taka forma podania wygrywa - intryguje, nie dopowiada i jest nieco niespójna - jak życie głównego bohatera. W tej roli Phoenix jest wręcz niesamowity. Prawdziwy do szpiku kości, żenujący, niezręczny, dziki, słaby i deluzyjny. Jego gra znacznie podnosi wartość filmu.
Brzmi bardzo smutno, prawda? Jednak, co najbardziej zaskakuje to dwubiegunowość filmu.
Bo Mistrz nie jest historią śmieszną, ale opowiadającą o śmiesznych ludziach. Małych, niepewnych, zniszczonych, omamionych i samolubnych. Podkreślają to dobre, czasami wręcz zabawne zdjęcia. Subtelny humor filmu i jego ironiczny wydźwięk  kryje się bowiem w warstwie estetycznej, a nie narracyjnej.
  














Dlatego jeżeli ktoś twierdzi, że Mistrz jest bufonowaty i pseudointeligencki – ja mówię nie. Patrzę na te genialne, cyniczne ujęcia i mówię nie.


U, scjentologia
Aż czuję się nieswojo tak zachwalając jakikolwiek film, już od tego odwykłam. No może jedna uwaga. Byłam na seansie, nie wiedząc nic o oficjalnie scjentologicznych konotacjach scenariusza. Oczywiście można doszukiwać się w tej historii wielu odniesień, i może właśnie dlatego mówienie wprost o Hubbardzie jako pierwowzorze charakteru Hoffmana spłyca film, czyniąc z niego tanią sensację. A to chyba najgorsze, co może przydarzyć się obrazowi z klasą.


 

2 komentarze:

  1. Rozumiem, że nie zgadzasz się u mnie z " Może do końca nie pasuje to stwierdzenie, ale mamy w filmie do czynienia z "przerostem formy nad treścią"." ;)
    Nie jest to oczywiście równoznaczne z "o niczym", ale gdy są chwile (dużo chwil) gdy to muzyka i zdjęcia przykuwają bardziej uwagę od fabuły, gdy wiele się o nich mówi gdyż są ważniejszym niż w przeciętnej produkcji elementem, gdy w filmie widać ogromne przywiązane do formy, na niektóre sceny patrzy się zahipnotyzowanym jak na piękny obrazek, a obrazy aż nas "atakują" tym jakie są mocne i całym naturalizmem to myślę, że można pokusić się o takie stwierdzenie, a treści i interesującej fabuły mu również nie odmawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozumiem po części Twoje stwierdzenie. Może sama bym była blisko podobnego, gdyby nie to, jak obrazy (które zresztą zawsze COŚ przedstawiają) tworzą spójną całość. Każde ujęcie, nawet to, które mogłoby się wydawać patetyczne w formie, puszcza oko do widza i dokłada coś do całej historii.

    OdpowiedzUsuń