niedziela, 13 października 2013

Żeberka i zgaga - House of Cards (2013, sezon pierwszy)
















W skrócie:
Jaką politykę możemy zobaczyć w serialu: gminną, czyli taką jak wszędzie
Dla kogo jest ten serial: dla tych, którzy snują plany o przejęciu władzy nad światem, lub podstawieniu świni szefowi w pracy
Czy serial jest przyzwoity: tak
Ocena: 4/6



Proszę państwa, rewolucja! – grzmieli krytycy i publicyści, wliczając mój ulubiony Dwutygodnik.com, który zazwyczaj dystansuje się od powszechnego „hurra”. Znajomi mówili: obejrzyj, mądre głowy mówiły to samo, więc jako namiętny serialożerca zaraz przystąpiłam do konsumpcji. House of Cards nie wyprodukowała żadna znana stacja telewizyjna, tylko potężna wypożyczalnia filmów Netflix, która bardzo dobrze wiedziała jak poruszać się w internecie, a przede wszystkim znała siłę nazwiska. Kevin Spacey, poważany i lubiany, swoje najlepsze filmowe lata miał już za sobą, a z serialami nie miał styczności od kilkudziesięciu lat. Jednak to on zdecydował się być współproducentem serii, i co najważniejsze – odtwórcą roli Franka Underwooda. Marketingowy sukces był już w kieszeni. A co z samym serialem, czy jest wart tylu laurów?
Tę serię trudno ocenić jednoznacznie.  Miała to być iście szekspirowska opowieść  o władzy i demonicznym kongresmenie trzęsącym stolicą USA. House of Cards okazał się jednak historią bajdurzącego dziada, który w swoim bajorze czuje się geniuszem zła, a w rzeczywistości jest przeciętniakiem ze skrajnie przerośniętym ego i dużą amplitudą poziomu szczęścia. I może właśnie tak jest dobrze, bo tak jest prawdziwie – nie ma spektaklu władzy, jest podłość i małostkowość.

Frank zwracający się do widzów w pierwszym odcinku serii













Seria Beau Willimona, choć okrzyknięta unikatową, bazuje na  gwarantujących powodzenie, charakterystycznych dla nowej fali seriali kanonach i sprawdzonych pomysłach. Fabuła kręci się wokół kombinacji głównego bohatera, który jest złym człowiekiem i , jak twórcy chcieliby go widzieć, geniuszem. W tym przypadku jest to spacer po krawędzi, gdyż protagonista jest zły absolutnie w stu procentach, a przy tym wcale nie odznacza się ponadprzeciętną inteligencją, tylko niebezpieczną pewnością siebie. I trudno żywić do niego sympatię, bo w prawdziwym życiu miałby ksywę Wsza. Różni go to od demonicznych lub/i inteligentnych serialowych protagonistów ostatnich lat, którzy byli dla swoich serii gwarantem sukcesu (Breaking Bad, Dexter, Dr House, Mentalista czy Gra o Tron). Bo zły bohater zawsze odznaczał się jakąś pozytywną cechą, lub tak naprawdę wcale taki zły nie był.
Frank Underwood zaś jest naprawdę niedobrym zwierzakiem. To drugi Stalin, który kryje się przed mądrzejszymi, a przy idiotach nawet za bardzo się nie stara. Wie co to polityka, właściwie zna tylko ten świat i był pewny, że jest jego panem. Jakże wielkie było jego zdziwienie, kiedy nowo mianowany prezydent wbrew wcześniejszej umowie nie ofiarował mu posady sekretarza stanu. Od tego momentu obserwujemy pokrętne działania Franka powodowane czystą zemstą i jego własną wersję „po trupach do celu”. On nie lubi nikogo i nie powstrzyma go nic. Narzędziami jego pracy są morderstwo, zdrada, prostytutki i kłamstwo.


Zoe, dziennikarka otrzymująca informacje od Underwooda















Kongresmen ryzykuje non-stop, a jego czyny wręcz w nieprawdopodobny sposób zawsze wychodzą mu na dobre. Franka wspiera żona, skrajnie antypatyczna (ale i tak lepsza od męża) Claire (Robin Wright), która ma romans z zupełnym przeciwieństwem Underwooda – prostolinijnym fotografem Adamem. Małżonkowie dzielą dziwną, z pozoru pozbawioną głębszych uczuć relację opartą o wspólny cel pięcia się w górę. Wieczorami spalają papierosa przy oknie swojego luksusowego apartamentu, gdzie uchylają rąbka swoich intryg, nie zauważając własnej małości.

Wieczorny papieros przed snem












Frank prowadzi  narrację zdarzeń, zwracając się bezpośrednio do widza. W dzisiejszych czasach zastosowanie solilokwium przypomina mi raczej odgrzewany kotlet niż powiew nowości konotowany z dramatami klasyków.
Największą przyjemnością Underwooda jest stołowanie się w obskurnym barze BBQ, który wspaniale kontrastuje z pełnymi niemal ruskiego blichtru salami budynku kongresu stanowiącymi codzienność Underwooda. Ta drobna rozkosz dobrze oddaje jego pozbawiony wszelkich wzniosłości charakter.


Frank delektujący się żeberkami
















Mimo nieprzekonującego scenariusza, House of Cards jest prawdziwie smaczny. Doprawiony licznymi aluzjami i odniesieniami zdecydowanie zyskuje na wartości , co sprawia że fatalna konstrukcja głównego bohatera nie przekreśla całości. Do tego dochodzi bardzo dobra reżyseria – niektóre z odcinków nakręcili David Fincher czy Joel Schumacher. Kiedy fabuła skupia się na ludziach otaczających głównego bohatera, zdecydowanie nabiera kolorytu, przedstawiając szeroki wachlarz ludzkich zachowań.


Claire ze swoim kochankiem Adamem













Nie odmawiam serialowi porządnej realizacji, pomysłu i ogólnego przyzwoitego poziomu, jednak zdecydowanie odmawiam mu tytułu serialowej rewolucji wszechczasów.
House of Cards jest jak abstrakcyjne wyobrażenie filmowca o władzy, w którym królują wieczne opanowanie, diaboliczne gesty i zabójcze spojrzenia skutkujące fantastycznymi zwrotami akcji. Zza tego wszystkiego wyziera prawdziwość - rys intryg rodem ze starostwa powiatowego.  Bo tak naprawdę polityka jest wszędzie taka sama.
Nie wiem czy będę oglądać kolejne sezony, w których wszystkim działaniom kongresmena nadal będzie przyświecać marzenie o najwyższej władzy, spełnione lub zakończone spektakularnym upadkiem. Można znaleźć bardziej pasjonujące zajęcia niż oglądanie świni w akcji. Ale za to w jakiej oprawie.