W skrócie:
Najlepsza scena: ostatnie
zadanie pana Oscara
Najwyrazistszy charakter: pan
Merde
Co w filmie smuci: jego
prawidłowa konstatacja
Co w filmie cieszy: świadomość
twórcza
Czy film jest przyzwoity: bardzo
Ocena: 5,5/6
Magia współczesnego ekranu
Rzadko widuje się filmy kompletne. Spójne i klarowne, a przy
tym intrygujące i pełne sekretów. Holy
Motors jest przemyślany od A do Z. Ma klasyczną konstrukcję z wstępem,
rozwinięciem i zakończeniem, a przy tym w niczym nie przypomina żadnego innego
filmu, ani żadnej innej historii w ogóle.
Carax nie oferuje widzowi nic miłego, nic przytulnego – nie
daje szansy na identyfikację z bohaterem, nie tworzy punktu odniesienia, portu, do którego można zawinąć przyglądając
się poszczególnym scenom. Jest tylko uczucie niepewności, natłok zmiennych niepodlegających żadnym prawom. Jedyna stała filmu to Paryż – jak malowany z
pocztówek z masowej produkcji, ukazywany z turystycznej wręcz perspektywy. Mamy
łuk triumfalny, urokliwe uliczki, perły modernistycznej architektury, i
secesyjną zabudowę, a w tle majaczą wieża Eiffla i katedra Notre Dame. W ten
sposób miasto nie jest punktem odniesienia ani nawet tłem, jest tylko celem
wycieczki.
Denis Lavant, Kylie Minogue, a za nimi bajkowy Paryż |
W Holy Motors nie uświadczycie
współczesnego wizerunku Paryża. Jest tu silny związek z istotą filmu, który stanowi swoisty hołd dla dawnego kina. I nie tylko oczywiście, ale jest to myśl
przewodnia, która prowadzi widza przez cały spektakl. Określenie spektaklu
wcale nie jest pomyłką. Carax ukazał teatr życia, zlepek dziwności, które tak
naprawdę przypadają w udziale każdemu.
Studium przypadku
W pierwszych minutach filmu reżyser w swojskiej piżamie
znajduje magiczne wyjście ze swojej sypialni, otwiera je kluczem ukrytym we
własnym palcu i przedostaje się do kina. Eleganckiego kina pełnego szarych,
bezrefleksyjnych twarzy. Caraxowi towarzyszą pies i dziecko – ucieleśnienia
niewinności. Brzmi jak sen wariata i w istocie tak jest. Tylko jakiego wariata!
Z prologu film płynnie przechodzi we „właściwą” historię. Wchodzimy w głąb
kinowego ekranu widząc zbliżenie na bulaj i słysząc odgłosy parowca, by w
szerszej perspektywie ujrzeć dom, a nie parowiec. Dom nie byle jaki - Villa Paul Poiret pod Paryżem, autorstwa
Roberta Malleta Stevensa.
R. Mallet Stevens, Villa Paul Poiret, lata dwudzieste |
Z tego domu wychodzi poważny biznesmen, który okazuje się
być panem Oscarem, aktorem który nie ma wolnego. Gra bez przerwy, będąc sobą
tylko wtedy, gdy zmienia przebranie. Cały czas otrzymuje nowe zlecenia,
absurdalne role do zagrania. Oscar zabija, odgryza palce, sprawia przykrość i
żebrze bez chwili wahania. Potem umiera i zmartwychwstaje jak gdyby nigdy nic.
To wszystko na ulicach Paryża i wśród prawdziwych(?) ludzi. Nie znamy celu tej
gry, a pan Oscar robi to rzekomo dla „piękna aktu”. Wożony po mieście ogromną,
epatującą bogactwem, białą limuzyną stara się, jak na ironię, wtopić w tłum,
odgrywać przekonujące sceny przed nieistniejącymi (albo niewidzialnymi)
kamerami.
W odegranych przez pana Oscara rolach dopatrzymy się
gangstera–Spidermana, piety w wykonaniu pana Merde - genialnej postaci znanej z
Tokyo! (2008), okruchów Łowcy androidów
(1982), kustricowskich klimatów i wielu innych zaskakujących rzeczy, by na
koniec przekonać się, że nasz bohater kończy dzień pracy w objęciach szympansów
na osiedlu miasta ogrodu w Trappes-en-Yvelines autorstwa Henri i André Guttonów.
Przerażające.
Potem już tylko gadające limuzyny rodem z Aut (2006) Pixara. Jedyne byty, które
mają w tym filmie zwyczajne życie.
Piękna tragedia
Francuz analizuje kino i życie z perspektywy odtwórcy, co
samo w sobie jest oryginalne. Odtwórstwo to przyziemna sprawa, niechętnie
poruszana przez reżyserów, którzy wszak są twórcami i z tematem twórczości wolą
się zmierzyć. Carax, kompletny jako twórca, utożsamia życie ze współczesnym
kinem, które już tylko odtwarza i produkuje kłamliwe symulakry.
Holy Motors to
dojrzała i wnikliwa opowieść wybitnego twórcy. Opowieść, która analizuje życie
i kino w niepowtarzalny i zaskakująco trafny sposób. Polecam dla pięknych
zdjęć, wspaniałego aktorstwa Denisa Lavanta, muzyki i góry innych rzeczy.
Jeżeli macie ochotę zrobić sobie wycieczkę z palcem po mapie Paryża,
doświadczyć porządnego kina, wzruszyć się, zaskoczyć, i gorzko zaśmiać, to
obejrzyjcie, bo warto.
Ja również jestem pod wrażeniem tego filmu. Trzyma w napięciu do samego końca.. a ostatnia scena (z małpami) była dla mnie jak uderzenie obuchem w głowę. Dziś rzadko się ogląda tak niebanalne i głębokie kino. Podoba mi się interpretacja tego filmu jako problem "spłycenia" zawodu aktora, ale jeszcze bardziej jako metafora ludzkiego życia. Aby przeżywać silne emocje trzeba grać... smutna prawda.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Agata z www.chill-art.net
O tak, ostatnia scena była wręcz przerażająca. w dodatku sam fakt, że bohater tak naprawdę nie ma absolutnie żadnego domu wprawia w osłupienie i nadaje filmowi pełną treść, cąłkowicie rozjaśnia przekaz.
Usuń