środa, 17 kwietnia 2013

Nie w swojej skórze – Holy Motors (2012, reż. Leos Carax)
















W skrócie:
Najlepsza scena: ostatnie zadanie pana Oscara
Najwyrazistszy charakter: pan Merde
Co w filmie smuci: jego prawidłowa konstatacja
Co w filmie cieszy: świadomość twórcza
Czy film jest przyzwoity: bardzo
Ocena: 5,5/6


Magia współczesnego ekranu
Rzadko widuje się filmy kompletne. Spójne i klarowne, a przy tym intrygujące i pełne sekretów. Holy Motors jest przemyślany od A do Z. Ma klasyczną konstrukcję z wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, a przy tym w niczym nie przypomina żadnego innego filmu, ani żadnej innej historii w ogóle. 
Carax nie oferuje widzowi nic miłego, nic przytulnego – nie daje szansy na identyfikację z bohaterem, nie tworzy punktu odniesienia,  portu, do którego można zawinąć przyglądając się poszczególnym scenom. Jest tylko uczucie niepewności, natłok zmiennych niepodlegających żadnym prawom. Jedyna stała filmu to Paryż – jak malowany z pocztówek z masowej produkcji, ukazywany z turystycznej wręcz perspektywy. Mamy łuk triumfalny, urokliwe uliczki, perły modernistycznej architektury, i secesyjną zabudowę, a w tle majaczą wieża Eiffla i katedra Notre Dame. W ten sposób miasto nie jest punktem odniesienia ani nawet tłem, jest tylko celem wycieczki.

Denis Lavant, Kylie Minogue, a za nimi bajkowy Paryż

 

 









W Holy Motors nie uświadczycie współczesnego wizerunku Paryża. Jest tu silny związek z istotą filmu, który stanowi swoisty hołd dla dawnego kina. I nie tylko oczywiście, ale jest to myśl przewodnia, która prowadzi widza przez cały spektakl. Określenie spektaklu wcale nie jest pomyłką. Carax ukazał teatr życia, zlepek dziwności, które tak naprawdę przypadają w udziale każdemu.

Studium przypadku
W pierwszych minutach filmu reżyser w swojskiej piżamie znajduje magiczne wyjście ze swojej sypialni, otwiera je kluczem ukrytym we własnym palcu i przedostaje się do kina. Eleganckiego kina pełnego szarych, bezrefleksyjnych twarzy. Caraxowi towarzyszą pies i dziecko – ucieleśnienia niewinności. Brzmi jak sen wariata i w istocie tak jest. Tylko jakiego wariata! Z prologu film płynnie przechodzi we „właściwą” historię. Wchodzimy w głąb kinowego ekranu widząc zbliżenie na bulaj i słysząc odgłosy parowca, by w szerszej perspektywie ujrzeć dom, a nie parowiec. Dom nie byle jaki - Villa Paul Poiret pod Paryżem, autorstwa Roberta Malleta Stevensa.

R. Mallet Stevens, Villa Paul Poiret, lata dwudzieste













Z tego domu wychodzi poważny biznesmen, który okazuje się być panem Oscarem, aktorem który nie ma wolnego. Gra bez przerwy, będąc sobą tylko wtedy, gdy zmienia przebranie. Cały czas otrzymuje nowe zlecenia, absurdalne role do zagrania. Oscar zabija, odgryza palce, sprawia przykrość i żebrze bez chwili wahania. Potem umiera i zmartwychwstaje jak gdyby nigdy nic. To wszystko na ulicach Paryża i wśród prawdziwych(?) ludzi. Nie znamy celu tej gry, a pan Oscar robi to rzekomo dla „piękna aktu”. Wożony po mieście ogromną, epatującą bogactwem, białą limuzyną stara się, jak na ironię, wtopić w tłum, odgrywać przekonujące sceny przed nieistniejącymi (albo niewidzialnymi) kamerami.
W odegranych przez pana Oscara rolach dopatrzymy się gangstera–Spidermana, piety w wykonaniu pana Merde - genialnej postaci znanej z Tokyo! (2008), okruchów Łowcy androidów (1982), kustricowskich klimatów i wielu innych zaskakujących rzeczy, by na koniec przekonać się, że nasz bohater kończy dzień pracy w objęciach szympansów na osiedlu miasta ogrodu w Trappes-en-Yvelines autorstwa Henri i André Guttonów. Przerażające.

Uliczny morderca - nowy rodzaj Spidermana












Potem już tylko gadające limuzyny rodem z Aut (2006) Pixara. Jedyne byty, które mają w tym filmie zwyczajne życie.

Piękna tragedia
Francuz analizuje kino i życie z perspektywy odtwórcy, co samo w sobie jest oryginalne. Odtwórstwo to przyziemna sprawa, niechętnie poruszana przez reżyserów, którzy wszak są twórcami i z tematem twórczości wolą się zmierzyć. Carax, kompletny jako twórca, utożsamia życie ze współczesnym kinem, które już tylko odtwarza i produkuje kłamliwe symulakry. 

 

Holy Motors to dojrzała i wnikliwa opowieść wybitnego twórcy. Opowieść, która analizuje życie i kino w niepowtarzalny i zaskakująco trafny sposób. Polecam dla pięknych zdjęć, wspaniałego aktorstwa Denisa Lavanta, muzyki i góry innych rzeczy. Jeżeli macie ochotę zrobić sobie wycieczkę z palcem po mapie Paryża, doświadczyć porządnego kina, wzruszyć się, zaskoczyć, i gorzko zaśmiać, to obejrzyjcie, bo warto.

2 komentarze:

  1. Ja również jestem pod wrażeniem tego filmu. Trzyma w napięciu do samego końca.. a ostatnia scena (z małpami) była dla mnie jak uderzenie obuchem w głowę. Dziś rzadko się ogląda tak niebanalne i głębokie kino. Podoba mi się interpretacja tego filmu jako problem "spłycenia" zawodu aktora, ale jeszcze bardziej jako metafora ludzkiego życia. Aby przeżywać silne emocje trzeba grać... smutna prawda.
    Pozdrawiam, Agata z www.chill-art.net

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, ostatnia scena była wręcz przerażająca. w dodatku sam fakt, że bohater tak naprawdę nie ma absolutnie żadnego domu wprawia w osłupienie i nadaje filmowi pełną treść, cąłkowicie rozjaśnia przekaz.

      Usuń