W skrócie:
Najlepszy aktor filmu: Joaquin Phoenix
Najgorszy aktor filmu: Philip
Hoffman – gra wyborna, ale traci koloryt przy duecie z wyrazistym Phoenixem
Co w filmie smuci: mimo
wszystko- Aż poleje się krew było
lepsze
Co w filmie cieszy: szczera
opowieść o nieszczerych ludziach
Czy film jest przyzwoity: o tak
Ocena: 5/6
Dziwna krytyka
Najnowszy film Paula Andersona przyjmuje morze krytyki ze
strony niezadowolonych widzów, czy nawet fanów Aż
poleje się krew. „Pusty”, „brak treści”, „nudny”, „o niczym”, „przerost
formy nad treścią”. Bardzo dobrze znam te zarzuty i wiele filmów, które na
takie epitety zasługują, ale to na pewno
nie jest jeden z nich.
Mistrz to dojrzała krytyka Stanów w ogóle (jak
nie całego cywilizowanego świata), nie tylko tych powojennych. W zeszłym roku
było kilka filmów, które również próbowały się zmierzyć z tym tematem, ale
raczej z marnym skutkiem. Flagowym przykładem jest Killing them softy – czcza,
pretensjonalna zabawa ze śmiertelną
powagą w tle (te urywki z kampanii prezydenckiej – prawdziwa
pseudointelektualna katorga). Ale to wszystko nic, gdyby chociaż ten film był
zabawny. O nie, nie był.
Jednak na szczęście recenzja mówi o dobrym dramacie
dobrego reżysera. Przyznaję, że Aż poleje
się krew jest jednym z moich ulubionych filmów, więc byłam bardzo ciekawa Mistrza. Pomiędzy obiema produkcjami widzę
wiele podobieństw. Anderson opiera swoje historie na wyrazistych duetach
aktorskich i kontrastujących postaciach. A nade wszystko opowiada o samotności
ludzi, którzy nie potrafią się przystosować.
Dwie planety
W Mistrzu te dwie
osobowości to Freddie i Lancaster. Ten pierwszy to człowiek wybrakowany i
prymitywny, który jak zwierzę podąża za swoimi instynktami, nie potrafi
pohamować nałogów i odnaleźć się w powojennym świecie. Lancaster w dobrotliwym
tonie nazywa Freddiego bestią czy
zwierzęciem. Wykorzystuje jego słabości, czyniąc z Freddiego swoją maskotkę,
ślepego i bezmyślnego orędownika duchowego ruchu. Sam Lancaster jest, wbrew
pozorom, bardzo słaby, targany pokusami i niepewnością. Prawdziwą szarą eminencją
jest jego żona, grana ze smakiem przez Amy Adams.
Film Andersona to zderzenie sprzeczności: bogactwa z
ubóstwem, wyrachowania z nieświadomością, mary z rzeczywistością. Jego
charakterystyczną cechą jest znamienna dla snu fragmentaryczność. Według mnie
taka forma podania wygrywa - intryguje, nie dopowiada i jest nieco niespójna - jak
życie głównego bohatera. W tej roli Phoenix jest wręcz niesamowity. Prawdziwy
do szpiku kości, żenujący, niezręczny, dziki, słaby i deluzyjny. Jego gra
znacznie podnosi wartość filmu.
Brzmi bardzo smutno, prawda? Jednak, co najbardziej
zaskakuje to dwubiegunowość filmu.
Bo Mistrz nie
jest historią śmieszną, ale opowiadającą o śmiesznych ludziach. Małych,
niepewnych, zniszczonych, omamionych i samolubnych. Podkreślają to dobre, czasami wręcz zabawne zdjęcia. Subtelny humor filmu i jego ironiczny wydźwięk kryje
się bowiem w warstwie estetycznej, a nie narracyjnej.
Dlatego jeżeli ktoś twierdzi, że Mistrz jest bufonowaty
i pseudointeligencki – ja mówię nie. Patrzę na te genialne, cyniczne ujęcia i
mówię nie.
U, scjentologia
Aż czuję się nieswojo tak zachwalając jakikolwiek film,
już od tego odwykłam. No może jedna uwaga. Byłam na seansie, nie wiedząc nic o
oficjalnie scjentologicznych konotacjach scenariusza. Oczywiście można doszukiwać
się w tej historii wielu odniesień, i może właśnie dlatego mówienie wprost o
Hubbardzie jako pierwowzorze charakteru Hoffmana spłyca film, czyniąc z niego
tanią sensację. A to chyba najgorsze, co może przydarzyć się obrazowi z klasą.
Rozumiem, że nie zgadzasz się u mnie z " Może do końca nie pasuje to stwierdzenie, ale mamy w filmie do czynienia z "przerostem formy nad treścią"." ;)
OdpowiedzUsuńNie jest to oczywiście równoznaczne z "o niczym", ale gdy są chwile (dużo chwil) gdy to muzyka i zdjęcia przykuwają bardziej uwagę od fabuły, gdy wiele się o nich mówi gdyż są ważniejszym niż w przeciętnej produkcji elementem, gdy w filmie widać ogromne przywiązane do formy, na niektóre sceny patrzy się zahipnotyzowanym jak na piękny obrazek, a obrazy aż nas "atakują" tym jakie są mocne i całym naturalizmem to myślę, że można pokusić się o takie stwierdzenie, a treści i interesującej fabuły mu również nie odmawiam.
Rozumiem po części Twoje stwierdzenie. Może sama bym była blisko podobnego, gdyby nie to, jak obrazy (które zresztą zawsze COŚ przedstawiają) tworzą spójną całość. Każde ujęcie, nawet to, które mogłoby się wydawać patetyczne w formie, puszcza oko do widza i dokłada coś do całej historii.
OdpowiedzUsuń