Na planie Grindhouse. Planet Terror, Robert Rodriguez |
Piła mechaniczna, sztuczne
kończyny, mózg na ścianie, ludzkie mielone, roztrzaskana czaszka, wypadające gałki
oczne, kanibalizm i strzał za strzałem. O boże, jakie to piękne!
Trudno jednoznacznie określić,
skąd i kiedy to wszystko się wzięło. Dlaczego czołowi reżyserzy zechcieli
zagarnąć przestrzeń kina eksploatacji i zatęchłych korytarzy wypożyczalni
wideo? Czas postmoderny sprawił, że wartość masowego śmiecia stała się nie do
przecenienia, a trudna do zdefiniowania kategoria kampu (zamierzonego kiczu) przygarnia
wszystkie swoje potencjalne dzieci.
Codzienność śmierci, przemoc i
bardzo głupie dialogi era VHS-ów przyniosła w nadładunku. Co prawda zamiłowanie
do przesady w złym smaku istniało od zawsze, a pożywkę w nim znajdowały kolejne
formy przekazu, poczynając od żółtego dziennikarstwa i zahaczając o
niskobudżetowe filmy początku XX wieku. Jednak to grindhousowe twory Jacka
Hilla i późniejsze niedobitki klasy B zmierzchu lat 80., takie jak Hands of Steel (1986), czy Amerykański łowca (1988), kiedyś będące
wstydliwą przyjemnością, dziś są bardzo modne, a wręcz kultowe. W Polsce stoją
w jednym szeregu z wszechobecną stylizacją PRL-owskiej estetyki i stanowią ten
sam rodzaj uwielbienia dla dziwności wszelkiej maści. Przyszło mi na myśl
porównanie tych dwóch zjawisk, bo ich genezy tworzą dziwny ciąg następstw. W pokomunistycznej
Polsce era VHS-ów była tym bardziej wyjątkowa, że przyszła nagle i bez
ostrzeżenia, zachłystując starych i młodych mityczną magią amerykańskości.
Hands of Steel |
Powracając do tematu przejmowania
stylistyki urokliwych gniotów przez kino światowe warto wspomnieć, że najpierw
było zawłaszczenie w duchu „na poważnie” i wysokobudżetowym wydaniu, np. Szczęki (1975), a potem z komediowym
zacięciem Kina Nowej Przygody:
Poszukiwacze zaginionej Arki (1981). W latach 90. zaczęło się i trwa do
dziś zawłaszczenie postmodernistyczne (też najczęściej wysokobudżetowe).
Reżyserzy wybierają i przebierają w różnych fortelach. Raz prezentują kalkę
kina klasy B, a raz zapożyczają z niego drobne smaczki – podniosłą narrację,
pretensjonalność, sztuczne moralizatorstwo, a przede wszystkim nieuzasadnioną
brutalność.
Poszukiwacze zaginionej Arki |
Jedną z ciekawych oznak ewolucji
kina przemocy jest filmografia Wesa Cravena. Czołowy twórca horrorów i
slasherów bardzo świeżo mrugnął okiem do widza kręcąc Krzyk (1996). Jego wiele wcześniejszy Koszmar z ulicy Wiązów (1984) dziś traktowany trochę pobłażliwie,
kiedyś niesamowicie przerażał. Krzyk za
to, parodiując własny gatunek, miał spełniać całkiem inną rolę. Naturę filmu
zdradza dialog mordercy z jedną z bohaterek:
-Czemu
nie oglądasz strasznych filmów? Zbyt przerażona?
-Nie, tylko po co je oglądać?
Wszystkie są takie same: jakiś głupi morderca goni dziewczynę z dużymi cyckami,
która nie potrafi grać i zawsze biegnie w górę po schodach, zamiast uciekać do
drzwi. To obraźliwe.
Tak, to rzeczywiście obraźliwe.
Na szczęście hektolitry krwi to dla współczesnego kina częsty sposób na
ucieczkę od zadęcia i realizmu, a przede wszystkim wszechobecnej miałkości.
Zejście śmierci z piedestału to okazja do naprawdę dobrej zabawy.
Krzyk |
I w tym momencie pozycja
obowiązkowa, Martwica mózgu (1992). Drugi
film Petera Jacksona, to
niekwestionowana klasyka kina gore, a raczej szczególny dla niego hołd. Według
wielu stanowiący czarną plamę w filmografii Nowozelandczyka horror to
niepowtarzalny zlepek straszliwego aktorstwa, zombie, szczuromałpy, budyniu i
reminiscencji Psychozy (1960).
Szczęśliwie nie pozostaje on osamotniony w swoich dewiacyjnych upodobaniach. Europejski
horror komediowy O miłości i o śmierci
(1994) zebrał z kolei już pełen pakiet ukochanego kiczu. Jest grabarz, masakra
zombie, seks na cmentarzu i refleksyjne zakończenie.
Martwica mózgu |
Jednak twórcą, który o kinie
klasy B wie wszystko i konsekwentnie swoją tradycję kiczu realizuje, jest
Robert Rodriguez. Dość wspomnieć o strzelających futerałach z Desperado (1995), masakrze wampirów w
przydrożnym barze z Od zmierzchu do świtu
(1996), czy jelicie służącym jako lina w Maczecie (2010). W którymś momencie ścieżki Tarantino i jego
wiernego kompana rozeszły się, tym bardziej dając do zrozumienia, że Rodriguez ogranicza
się do nakładania sentymentalnych kalek, podczas gdy ten drugi kinem
eksploatacji tylko się wysługuje.
Po drodze na ścieżce świadomie
złego gustu natrafić można również na japońskie Battle Royale (2000) Kinji Fukusaku, gdzie w świecie przyszłości
dorośli znajdują genialny sposób na okiełznanie buntujących się nastolatków:
wysyłają ich na bezludną wyspę i skazują na śmiertelną walkę do ostatniego. A
to wszystko z rozmachem i w komiksowej stylistyce. Rozmachu nie brakuje też
innemu filmowi, na widok którego wszyscy się krzywią, a niemal wszyscy go widzieli.
Mowa o Hostelu (2005), który bierze
udział w konkursie na najobrzydliwszy film w historii. W nim Słowacja to
najgorszy możliwy cel podróży, a bogacze to sadyści. Ten gatunek najwyraźniej
rządzi się własnymi prawami.
Battle Royale |
Jednak najciekawsza kategoria
filmów to te, które pozyskują widownię dwóch maści: zarówno tę odbierającą tylko
realistyczną warstwę opowieści, jak i świadomą jej subtelnego pastiszowego
podtekstu. W dobie Internetu bardzo łatwo można się o tym przekonać, czytając
wypowiedzi fanów, którzy wychwalają pod niebiosa wielką mądrość i
moralizatorski wydźwięk filmu, lub opisują jak rzewnie płakali na danym
seansie. Na seansie zbrodni i padających jak muchy ciał.
Jeden z bardziej soczystych
przykładów takiego kina to krwawa Kalifornia
(1993), właściwie jedyny dobry film w karierze Dominica Seny. Stylizowane
kino drogi z morderstwami w tle i durnowatą narracją z offu w wykonaniu Duchovnego
to nic więcej jak zabawa konwencjami. Każda z czterech postaci Kalifornii jest hiperbolizowana, przez
co temat zbrodni nabiera co najmniej niejednoznacznego charakteru. Tak samo niedoceniony
Krwawy Romeo (1993), który na
początku seansu zdaje się być hollywoodzką chałą, w kolejnych minutach odkrywa
swój pastiszowy potencjał, bawiąc się stylistyką kina noir i grindhouse, dyskretnie
parodiując przy okazji wysokobudżetowe kino sensacyjne. O ilości krwi nie muszę
pisać, tytuł mnie łaskawie wyręcza.
Krwawy Romeo |
Bardziej czytelne w swojej
dwubiegunowości jest Fargo (1996), wyśmiewające
bardziej małomiasteczkową mentalność niż konwencje filmowe. Jednak i w tym
przypadku twórcy wodzą widza za nos, twierdząc na początku, że ich historia
jest oparta na faktach. Na końcu zaś zaprzeczają temu stwierdzeniu pisząc, że
wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Tylko
najwytrwalszym szpiegom napisów końcowych jest dane tę informację ujrzeć. I tu
zdziwienie: w takim razie nikt tak naprawdę nikogo nie przemielił w rębaku do
drewna pozostawiając jedynie skarpetkę?
I wreszcie Drive (2011) Refna, smakowity kąsek dla wszystkich wielbicieli
kina, muzyki i kiczu lat 80. Wszystkie te elementy zostały tak świadomie
zastosowane i zaaplikowane w niemalejącej dawce, że aż trudno nie wyjść z
podziwu. Szybkie samochody, niemrawi bohaterowie, kamienne twarze, długie
minuty niezręcznej ciszy, złota kurtka ze skorpionem, a przede wszystkim najbardziej
chore następstwo scen, jakie dane mi było widzieć: eteryczny pocałunek w
windzie ukoronowany rozbiciem czaszki na miazgę. Tak świadomie, tak
mistrzowsko, tak absurdalnie.
Fargo |
Trochę inna historia to Urodzeni mordercy (1994) Olivera Stone’a,
który otwarcie krytykuje współczesny świat i wydaje się dostrzegać tylko złą
stronę postmodernistycznej papki, jednocześnie serwując ją widzowi.
Tytułów pojawiło się wiele,
tymczasem filmów w reżyserii Tarantino brak. No i już nie będzie. Nie jest
tajemnicą, że Tarantino to przykład flagowy dla tematu „krew w kinie”. Bardzo
wyrazisty i już mocno wyeksploatowany przez krytyków, nadający się zresztą na
osobny tekst. Wszyscy znają, prawie wszyscy lubią. Dlatego laur pierwszeństwa w
moim tekście przekazałam innym twórcom i filmom, które wpisują się w
postmodernistyczno–kampowy, śmiercionośny zawrót głowy. I tak prześlizguję się
ciągle obok reżysera Pulp Fiction (1994)
wymieniając filmy Rodrigueza i Rotha, a nawet Urodzonych morderców, co i tak dobitnie pokazuje, jak ogromny wpływ
na kino ostatnich dwóch dekad miała jego fascynacja kiczowatymi filmami.
Urodzeni mordercy |
Może to wszystko zbyt wiele. Teen
slashery, japońska sensacja sci-fi, Hostel,
Rodriguez, kino gore i na dokładkę Oliver Stone. Filmy złe, dobre i wybitne, o
których nie można powiedzieć, że mają takie same korzenie, bo każdy z nich
wyrasta z innych stylistyk i pobudek. Ale te wszystkie rzeczy, to pomieszanie z
poplątaniem jest objawem współczesnego kina naciągającego podszyty ironią zły
smak do granic absurdu. Tu śmierć jest przypadkowa, bezcelowa, a przy tym
nieuchronna i stanowi tylko środek, lub skutek uboczny. To wspaniale obrzydliwy
miszmasz, którego część przyczynia się do ciągłego przedefiniowywania współczesnego
kina.
Zważywszy na fakt, że Tarantino jest autorem scenariusza urodzinych morderców to ciężko powiedzieć o pominięciu go w tym tekście;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie w tym rzecz, że nie jest: > Pierwotny scenariusz był jego, nie spodobał się jako całość i był tak mocno przekształcony, że już nie jemu przypisuje się autorstwo scenariusza (tajemnicą poliszynela jest, że Tarantino i dzisiaj ma wielkie kłopoty z gramatyką i ortografią w swoich scenariuszach, a wystarczy sobie wyobrazić jak mogło to wyglądać na początku jego kariery). Wielu pisze, że bardzo mocno widać rękę Tarantino w mordercach, ale moim zdaniem tylko stylistycznie (co na pewno wynikało z "krwawego" i abstrakcyjnego pomysłu), a przekaz się zmienił na taki typowo stone'owski.
UsuńFilmy stricte autorstwa Tarantino pominęłam, ale tak jak napisałam, wymieniłam wielu, którzy się nim posiłkowali: Rotha (Hostel współprodukował Tarantino właśnie), Rodrigueza (to oczywiste) i również Urodzonych morderców - pierwszą styczność Tarantino z Hollywood. Sądzę, że jest duża różnica pomiędzy pierwotnym pomysłem a scenariuszem.
Dzięki za komentarz: >
W sumie racja, w tym wywiadzie ( http://www.break.com/video/quentin-tarantino-on-opie-anthony-265456) Tarantino mówi: " I didn't want to be my name on it"
OdpowiedzUsuńbtw ciekawy wywiad
Własnie to miałam na myśli, ale pierwszy raz słyszę, że był aż tak wkurzony: P Dzięki za link.
Usuń