sobota, 1 marca 2014

Szybki cykl oskarowy - Wilk z Wall Street


Leonardo DiCaprio i Martin Scorsese na planie Wilka














Ocena: 4/6

To chyba film, o którym mówi się najwięcej w kontekście Oscarów. Widzieli go wszyscy, reżysera znają wszyscy i odtwórcę głównej roli również. Sława Wilka z Wall Street jest o tyle interesująca, że jest dowodem połączenia dwóch wielkich talentów – handlowego i artystycznego. Jeszcze ciekawsze w świetle tytułu jest to, że film nie jest ani o wilku, ani z Wall Street, ale to już pominę milczeniem.

Jonah Hill i Leonardo DiCaprio














Martin Scorsese to człowiek, który zna się na biznesie, a przy okazji jest świetnym reżyserem. Pomyślał więc: jak zrobić film na wysokim poziomie, a jednocześnie przyciągnąć tłumy do kin? Przesadzić oczywiście, przesadzić.  Wtedy wszystko staje się niejednoznaczne. Tym, którzy lubią pustą rozrywkę zaserwował więc niekończący się teledysk pełen narkotyków, seksu i golizny. Dla tych, którzy mają zgoła te same upodobania, ale się do nich nie przyznają, stworzył drugie dno swojej opowieści. A całej reszcie dał twardy orzech do zgryzienia.
No bo w istocie, Wilk jest nużący. Tak samo jak oglądanie przez trzy godziny zapętlonego klipu. Chyba, że naprawdę kochamy tę piosenkę.
  
Zwyczajny dzień w firmie Belforta












Film jest oparty na historii Jordana Belforta (Leonardo DiCaprio), maklera, który w nielegalny sposób dorobił się ogromnej fortuny i szybko ją stracił. Wilk jednak nie jest klasyczną opowieścią o upadku oszusta, ale o tym jak on się bawi. A robi to zawsze i wszędzie i w mało wysublimowany sposób. Razem ze swoimi przygłupimi kumplami wciąga kreskę za kreską, zamawia prostytutkę za prostytutką, a przy okazji lwa do biura. I tak całymi latami. Orgie są poprzetykane scenami-gagami. Raz śmiesznymi do granic absurdu, a raz całkiem przeciętnej klasy. W tej konstrukcji film Scorsese przypomina popową piosenkę, gdzie główną rolę gra powtarzany w nieskończoność refren (ta cecha przywodzi na myśl Spring Breakers, o którym pisałam w zeszłym roku). Słyszymy go wszędzie i tak często, że w końcu wchodzi nam do głowy i mechanicznie go nucimy jednocześnie nienawidząc z całego serca.
Reżyser w taki sposób tworzy film dwuznaczeniowy, który w jednej warstwie bawi odnosząc się do najniższych pragnień, a w drugiej budzi odrazę, uświadamiając płytkość i beznadzieję. Bo przecież życie Belforta ukazane przez Scorsese to żałosna wersja high life’u, największe marnotrawstwo potencjału i czasu.















Wilk z Wall Street to film, który udowadnia, że jego reżyser z rewelacyjnego rzemieślnika przeobraził się w świadomego artystę, który perfekcyjnie operuje obrazem i dźwiękiem. Warstwa muzyczna, jak w każdym jego filmie (nigdy nie zapomnę Scorsese, że to on odkrył dla mnie Dropkick Murphys w Infiltracji), jest idealnie dopasowana.
A teraz kwestia, którą koniecznie trzeba poruszyć – aktorstwo. Choć uważam Leonardo DiCaprio za rewelacyjnego aktora, to ostatnimi czasy wybiera śmiertelnie poważne role, które zamykają go w ramy hollywoodzkiego przeciętniaka. Wyjątkiem był Django (moja recenzja sprzed roku). Ale cóż znaczy jeden film w obliczu serii bardzo nieciekawych kreacji (Wielki Gatsby, Wyspa tajemnic, Incepcja)? W Wilku DiCaprio gubi się, zdaje się po raz pierwszy nie nadawać z reżyserem na tych samych falach. Gra niepewnie i niekonsekwentnie. To zdecydowanie nieoscarowa rola. Konwencję czuje o wiele lepiej Jonah Hill, również nominowany.
Na miarę Oscara jest za to jeden niezapomniany epizod człowieka o dziwnym nazwisku. Matthew McConaughey naprawdę trzyma formę. Rok 2013 to jego rok!
Obejrzyjcie więc Wilka, skoro go jeszcze nie widzieliście, chociażby tylko dlatego: